Pruszków lat 60.

Rodzice zawsze mi mówili, żeby nie zadawać się z dziećmi cygańskimi. Nie rozumiałem, dlaczego nie można było tego robić, a było w Pruszkowie kilka kamienic[1], w których mieszkały całe rodziny cygańskie. Jest koniec lat 60., mam już dwanaście lat. Pewnego razu tata powiedział do mamy, że trzeba będzie pocynować u Cygana kocioł naszej poczciwej pralki, bo to, co ją chroniło przed rdzą, już się wytarło.

Nasza kochana pralka miała za sobą kilka lat ciężkiej pracy, wszak była pierwszą na naszej ulicy Stalowej, gdzie mieszkamy. To dziwne i nowoczesne urządzenie do prania rzadko stało w naszej pralni w rogu podwórza, cały czas gdzieś wędrowała, co dwa, trzy dni jechała na wózku od jednego sąsiada do drugiego.

Pranie to jest jeden z tematów nr 1 na naszej ulicy. Bardzo ciężkie i pracochłonne zajęcie, wszyscy mówią dookoła, że są tak tym praniem zmęczeni. Z samego rana nosi się w wiaderkach wodę ze studni do pralni, przelewa do balii i kociołków, które stoją na kuchni węglowej. Po rozpaleniu ognia w kuchni woda pomału się ogrzewa, a do kotła wrzuca się wiórki z mydła[2] do gotowania pościeli i wszystkie płachty białych materiałów, które muszą się ugotować. Przed włożeniem do kotła wielkich płacht pościeli i obrusów targa się nimi na tarze, która jest przykręcona wielkimi śrubami do drewnianej okrągłej balii, wielkiej tak strasznie, że ja i siostra możemy się w niej zmieścić i popływać sobie. Płachty wirują w górę i w dół, w górę i w dół, i tak kilkanaście razy. Uf… woda chlupocze jak w wartkim strumieniu, wszędzie było mokro. Najtrudniejsze są duże „sztuki”, tak mama nazywa poszwy i obrusy. Kilkakrotnie raz przy razie, po kawałku szorowała materią po tarze tak, aby wszystko ładnie wyprać. Dopiero wtedy, kiedy było wszystko czyściutkie wrzucała do kotła z mydlinami. W kotle te białe sztuki mieszało się kijkiem wystruganym przez tatę, zaokrąglonym i lekko wygiętym w taką fajkę, aby łatwiej można było obracać zwoje materii w kotle. Po gotowaniu rodzice zestawiali kocioł z całą zawartością na stołek i po lekkim przestygnięciu przekładali za pomocą wspomnianego kijka i drewnianych wielkich szczypiec, też zrobionych przez tatę, do balii z chłodną wodą. Po kilkakrotnym opłukaniu i odciśnięciu nadmiaru wody za pomocą wyżymaczki następował następny proces prania, płukanie w krochmalu i bielenie. Krochmal to po prostu przygotowana zawiesina z mąki ziemniaczanej z odrobiną farbki ultramaryna[3]. Po krochmaleniu znowu wyżymaczka i wieszanie upranych rzeczy na sznurkach w suszarni…

Drogi pamiętniku, na pewno już rozumiesz, że pralka na ul. Stalowej to było wybawienie wszystkich mieszkańców. Wróćmy jednak do wspomnianego Cygana. Bardzo mnie interesowało, jako chłopca, co to jest cynowanie u Cygana. Z wielką uwagą przyglądałem się, jak tata odkręcał śrubki z boku pralki, niektóre były tak mocno zakręcone, że tata próbował różnymi śrubokrętami, a uparte łebki ani drgnęły. Tata targał pralką raz na jeden bok, na drugi i pionowo. Wyglądało to trochę jak obracanie beczki przez takiego pana w cyrku, co kiedyś widziałem. Po wielkich trudach, tata otarł pot z czoła i powiedział, udało się, pralka była w różnej wielkości kawałkach rozłożona na trawie.  Następnego dnia, tata spakował na dziecięcy wózek, który stał już od dłuższego czasu w komórce największą część pralki. To był taki kocioł podobny do tego, co gotowało się wielkie „sztuki”, ale nieco wyższy. Tata nie chciał, żebym z nim poszedł ocynować kocioł, ale bardzo go o to prosiłem i po namyśle zgodził się, abym mu towarzyszył pod warunkiem, że będę grzeczny – zawsze byłem grzeczny… Przynajmniej tak mi się zdawało… Szliśmy przez całe miasto, z ulicy Stalowej na ulicę Kraszewskiego. Była to pierwsza albo druga brama po lewej stronie ulicy Kraszewskiego idąc do kolejki WKD od ulicy Bolesława Prusa. W tamtym czasie inaczej wyglądało to miejsce. Nie było tego przeszklonego, nowoczesnego budynku na rogu ulic Kraszewskiego i Bolesława Prusa, był tam duży plac z kałużami, z gdzieniegdzie wystającą trawą i krzakami. Tata kazał mi poczekać na ulicy i popilnować nasz kocioł na wózku dziecinnym, a sam wszedł do bramy, która mnie bardzo zaciekawiła. Widziałem na podwórzu to, co i w innych takich bramach, a było ich w Pruszkowie dosyć sporo. Jedna rzecz była może trochę inna w tej bramie, na środku podwórza było wygaszone palenisko, zwykłe, okrągłe z niedopalonymi deskami i jakimiś nieokreślonymi nadpalonymi kształtami. Po chwili tata przyszedł, wziął wózek z naszym kociołkiem od pralki i zniknął w bramie, a ja musiałem czekać na ulicy. Jak tata wrócił, powiedział, że Cygan obiecał pocynować kocioł i żeby po niego przyjść pojutrze. Pytałem tatę jak się cynuje kocioł i co to jest, ale tata powiedział mi, że to się robi cyną na gorąco, nad ogniskiem i to jest tajemnica Cygana. Mówił mi jeszcze, że ten Cygan robił kiedyś miedziowane patelnie, ale już nie robi, bo jest za stary. Dziwiłem się, że cynowanie najlepiej wychodzi Cyganowi na podwórzu.

Dopiero po wielu latach usłyszę od przedwojennego rzemieślnika o metodzie cynowania powierzchni metalowych. Rozgrzany do odpowiedniej temperatury materiał musiał być posmarowany specjalnie przygotowanym kwasem solnym i topniejąca cyna była wcierana w metal okrężnymi ruchami za pomocą szmacianego zwitka. Cyna przylegając ściśle do powierzchni tworzyła cienką warstwę ochronną. Po ocynowaniu kociołka tata składał naszą pralkę, poprawiając jakieś kółka, paski klinowe, które były na boku pralki. Później jeszcze smarował coś towotem[4] i następowało skręcanie śrubek. Po kilku godzinach pracy, tata otarł pot z czoła i pralka była jak nowa!

Minęło już wiele lat, choć wciąż widzę obraz Pruszkowa zapamiętany oczami kilkuletniego dziecka. Pamiętam narzekających ludzi, odrapane domy z odpadającymi tynkami. W oknach, co jakiś czas było widać popękane szyby, ramy okien z sypiącą się farbą; kilka ulic utwardzono kocimi łbami lub cementową trylinką. Lampy na słupach to można było na palcach policzyć, po zmroku wszędzie było ciemno; gdzieniegdzie tylko z okna promyk żółtego światła nieśmiało zalśnił, aby natychmiast zginąć w czarnej ulicy. Ludzie ubrani w szarości biegali do fabryk, a po pracy załatwiali różne sprawy. Szukali po nielicznych sklepach towarów, których i tak nie było. Porównywali, że przed wojną to tu był sklep ze śledziami, a tam był szynk i komu to przeszkadzało, że było…

Jeśli miałbym powiedzieć w kilku słowach, czym różni się współczesny Pruszków od tego sprzed kilkudziesięciu lat rzekłbym, że barwą i światłem. Może nazbyt artystyczne, ale prawdziwe. Dziś mamy pięknie oświetlone ulice, kolorowe piękne domy, wiele inwestycji, zapełnione place zabaw kreujące bajkowy świat dla dzieci. Prawdopodobnie posiadanie pralki nie stanowi już problemu, nie mniej jednak sąsiedzka społeczność gdzieś zanika w przypływie anonimowości i ogrodzonych osiedli. Jeśli chodzi o mnie, zaglądam od czasu do czasu w zakamarki i podwórka, które poznawałem jako chłopiec licząc, że gdzieś uda mi się złapać choć cień wspomnień Babci Sasankowej, Kowala i starego Cygana…

 autor: Agnieszka Praga

pranie

 


[1] Między innymi stare, zniszczone kamienice na ul. Kraszewskiego i ul. Komorowskiej.

[2] Bardzo popularnym mydłem w tamtym czasie był „Biały Jeleń”. Krojone, a raczej rozdrabniane nożem na małe kawałki, wrzucane do kotła z wodą, a do zmiękczenia wody używano sody.

[3] Niebieski pigment mineralny, popularnie nazywany „farbka” stosowany do farb, jako środek barwiący innych substancji oraz jako wybielacz optyczny. W Pruszkowie była Fabryka ultramaryny „Sommer i Nower”, która działała od 1903 r., zamknięta w latach 60. XX wieku.

[4] Popularna nazwa smaru maszynowego do łożysk i części ruchomych urządzeń.

Cynowanie u Cyganahttp://www.pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2015/03/gypsy-man.jpghttp://www.pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2015/03/gypsy-man-300x300.jpg Daria Mrozowicz HistoriaPolecanePruszków,,,,,,,,,,,
Pruszków lat 60. Rodzice zawsze mi mówili, żeby nie zadawać się z dziećmi cygańskimi. Nie rozumiałem, dlaczego nie można było tego robić, a było w Pruszkowie kilka kamienic, w których mieszkały całe rodziny cygańskie. Jest koniec lat 60., mam już dwanaście lat. Pewnego razu tata powiedział do mamy, że trzeba...
<p style="text-align: center;"><span style="font-size: 14pt;"><strong>Pruszków lat 60.</strong></span></p> <p style="text-align: justify;"><span style="font-size: 12pt;">Rodzice zawsze mi mówili, żeby nie zadawać się z dziećmi cygańskimi. Nie rozumiałem, dlaczego nie można było tego robić, a było w Pruszkowie kilka kamienic[1], w których mieszkały całe rodziny cygańskie. Jest koniec lat 60., mam już dwanaście lat. Pewnego razu tata powiedział do mamy, że trzeba będzie pocynować u Cygana kocioł naszej poczciwej pralki, bo to, co ją chroniło przed rdzą, już się wytarło.</span></p> <p style="text-align: justify;"><span style="font-size: 12pt;">Nasza kochana pralka miała za sobą kilka lat ciężkiej pracy, wszak była pierwszą na naszej ulicy Stalowej, gdzie mieszkamy. To dziwne i nowoczesne urządzenie do prania rzadko stało w naszej pralni w rogu podwórza, cały czas gdzieś wędrowała, co dwa, trzy dni jechała na wózku od jednego sąsiada do drugiego.</span></p> <p style="text-align: justify;"><span style="font-size: 12pt;">Pranie to jest jeden z tematów nr 1 na naszej ulicy. Bardzo ciężkie i pracochłonne zajęcie, wszyscy mówią dookoła, że są tak tym praniem zmęczeni. Z samego rana nosi się w wiaderkach wodę ze studni do pralni, przelewa do balii i kociołków, które stoją na kuchni węglowej. Po rozpaleniu ognia w kuchni woda pomału się ogrzewa, a do kotła wrzuca się wiórki z mydła[2] do gotowania pościeli i wszystkie płachty białych materiałów, które muszą się ugotować. Przed włożeniem do kotła wielkich płacht pościeli i obrusów targa się nimi na tarze, która jest przykręcona wielkimi śrubami do drewnianej okrągłej balii, wielkiej tak strasznie, że ja i siostra możemy się w niej zmieścić i popływać sobie. Płachty wirują w górę i w dół, w górę i w dół, i tak kilkanaście razy. Uf… woda chlupocze jak w wartkim strumieniu, wszędzie było mokro. Najtrudniejsze są duże „sztuki”, tak mama nazywa poszwy i obrusy. Kilkakrotnie raz przy razie, po kawałku szorowała materią po tarze tak, aby wszystko ładnie wyprać. Dopiero wtedy, kiedy było wszystko czyściutkie wrzucała do kotła z mydlinami. W kotle te białe sztuki mieszało się kijkiem wystruganym przez tatę, zaokrąglonym i lekko wygiętym w taką fajkę, aby łatwiej można było obracać zwoje materii w kotle. Po gotowaniu rodzice zestawiali kocioł z całą zawartością na stołek i po lekkim przestygnięciu przekładali za pomocą wspomnianego kijka i drewnianych wielkich szczypiec, też zrobionych przez tatę, do balii z chłodną wodą. Po kilkakrotnym opłukaniu i odciśnięciu nadmiaru wody za pomocą wyżymaczki następował następny proces prania, płukanie w krochmalu i bielenie. Krochmal to po prostu przygotowana zawiesina z mąki ziemniaczanej z odrobiną farbki ultramaryna[3]. Po krochmaleniu znowu wyżymaczka i wieszanie upranych rzeczy na sznurkach w suszarni…</span></p> <p style="text-align: justify;"><span style="font-size: 12pt;">Drogi pamiętniku, na pewno już rozumiesz, że pralka na ul. Stalowej to było wybawienie wszystkich mieszkańców. Wróćmy jednak do wspomnianego Cygana. Bardzo mnie interesowało, jako chłopca, co to jest cynowanie u Cygana. Z wielką uwagą przyglądałem się, jak tata odkręcał śrubki z boku pralki, niektóre były tak mocno zakręcone, że tata próbował różnymi śrubokrętami, a uparte łebki ani drgnęły. Tata targał pralką raz na jeden bok, na drugi i pionowo. Wyglądało to trochę jak obracanie beczki przez takiego pana w cyrku, co kiedyś widziałem. Po wielkich trudach, tata otarł pot z czoła i powiedział, udało się, pralka była w różnej wielkości kawałkach rozłożona na trawie.  Następnego dnia, tata spakował na dziecięcy wózek, który stał już od dłuższego czasu w komórce największą część pralki. To był taki kocioł podobny do tego, co gotowało się wielkie „sztuki”, ale nieco wyższy. Tata nie chciał, żebym z nim poszedł ocynować kocioł, ale bardzo go o to prosiłem i po namyśle zgodził się, abym mu towarzyszył pod warunkiem, że będę grzeczny – zawsze byłem grzeczny… Przynajmniej tak mi się zdawało… Szliśmy przez całe miasto, z ulicy Stalowej na ulicę Kraszewskiego. Była to pierwsza albo druga brama po lewej stronie ulicy Kraszewskiego idąc do kolejki WKD od ulicy Bolesława Prusa. W tamtym czasie inaczej wyglądało to miejsce. Nie było tego przeszklonego, nowoczesnego budynku na rogu ulic Kraszewskiego i Bolesława Prusa, był tam duży plac z kałużami, z gdzieniegdzie wystającą trawą i krzakami. Tata kazał mi poczekać na ulicy i popilnować nasz kocioł na wózku dziecinnym, a sam wszedł do bramy, która mnie bardzo zaciekawiła. Widziałem na podwórzu to, co i w innych takich bramach, a było ich w Pruszkowie dosyć sporo. Jedna rzecz była może trochę inna w tej bramie, na środku podwórza było wygaszone palenisko, zwykłe, okrągłe z niedopalonymi deskami i jakimiś nieokreślonymi nadpalonymi kształtami. Po chwili tata przyszedł, wziął wózek z naszym kociołkiem od pralki i zniknął w bramie, a ja musiałem czekać na ulicy. Jak tata wrócił, powiedział, że Cygan obiecał pocynować kocioł i żeby po niego przyjść pojutrze. Pytałem tatę jak się cynuje kocioł i co to jest, ale tata powiedział mi, że to się robi cyną na gorąco, nad ogniskiem i to jest tajemnica Cygana. Mówił mi jeszcze, że ten Cygan robił kiedyś miedziowane patelnie, ale już nie robi, bo jest za stary. Dziwiłem się, że cynowanie najlepiej wychodzi Cyganowi na podwórzu.</span></p> <p style="text-align: justify;"><span style="font-size: 12pt;">Dopiero po wielu latach usłyszę od przedwojennego rzemieślnika o metodzie cynowania powierzchni metalowych. Rozgrzany do odpowiedniej temperatury materiał musiał być posmarowany specjalnie przygotowanym kwasem solnym i topniejąca cyna była wcierana w metal okrężnymi ruchami za pomocą szmacianego zwitka. Cyna przylegając ściśle do powierzchni tworzyła cienką warstwę ochronną. Po ocynowaniu kociołka tata składał naszą pralkę, poprawiając jakieś kółka, paski klinowe, które były na boku pralki. Później jeszcze smarował coś towotem[4] i następowało skręcanie śrubek. Po kilku godzinach pracy, tata otarł pot z czoła i pralka była jak nowa!</span></p> <p style="text-align: justify;"><span style="font-size: 12pt;">Minęło już wiele lat, choć wciąż widzę obraz Pruszkowa zapamiętany oczami kilkuletniego dziecka. Pamiętam narzekających ludzi, odrapane domy z odpadającymi tynkami. W oknach, co jakiś czas było widać popękane szyby, ramy okien z sypiącą się farbą; kilka ulic utwardzono kocimi łbami lub cementową trylinką. Lampy na słupach to można było na palcach policzyć, po zmroku wszędzie było ciemno; gdzieniegdzie tylko z okna promyk żółtego światła nieśmiało zalśnił, aby natychmiast zginąć w czarnej ulicy. Ludzie ubrani w szarości biegali do fabryk, a po pracy załatwiali różne sprawy. Szukali po nielicznych sklepach towarów, których i tak nie było. Porównywali, że przed wojną to tu był sklep ze śledziami, a tam był szynk i komu to przeszkadzało, że było…</span></p> <p style="text-align: justify;"><span style="font-size: 12pt;">Jeśli miałbym powiedzieć w kilku słowach, czym różni się współczesny Pruszków od tego sprzed kilkudziesięciu lat rzekłbym, że barwą i światłem. Może nazbyt artystyczne, ale prawdziwe. Dziś mamy pięknie oświetlone ulice, kolorowe piękne domy, wiele inwestycji, zapełnione place zabaw kreujące bajkowy świat dla dzieci. Prawdopodobnie posiadanie pralki nie stanowi już problemu, nie mniej jednak sąsiedzka społeczność gdzieś zanika w przypływie anonimowości i ogrodzonych osiedli. Jeśli chodzi o mnie, zaglądam od czasu do czasu w zakamarki i podwórka, które poznawałem jako chłopiec licząc, że gdzieś uda mi się złapać choć cień wspomnień Babci Sasankowej, Kowala i starego Cygana…</span></p> <p style="text-align: right;"><span style="font-size: 10pt;"> <span style="font-size: 12pt;"><strong>autor: Agnieszka Praga</strong></span></span></p> <p style="text-align: right;"><img class="aligncenter wp-image-5319 size-full" src="http://pruszkowmowi.pl/wp-content/uploads/2015/03/pranie.jpg" alt="pranie" width="766" height="544" /></p>  <hr />[1] Między innymi stare, zniszczone kamienice na ul. Kraszewskiego i ul. Komorowskiej.[2] Bardzo popularnym mydłem w tamtym czasie był „Biały Jeleń”. Krojone, a raczej rozdrabniane nożem na małe kawałki, wrzucane do kotła z wodą, a do zmiękczenia wody używano sody.[3] Niebieski pigment mineralny, popularnie nazywany „farbka” stosowany do farb, jako środek barwiący innych substancji oraz jako wybielacz optyczny. W Pruszkowie była Fabryka ultramaryny „Sommer i Nower”, która działała od 1903 r., zamknięta w latach 60. XX wieku.[4] Popularna nazwa smaru maszynowego do łożysk i części ruchomych urządzeń.